Wspomnienie rejsu pływowego :
W tym roku Tobias zapragnął zmienić nieco ustalony rytm swoich przyzwyczajeń i wypuścić się choć na krótką chwilę w przedsionek Morza Północnego, gdzie słodkie wody Łaby mieszają się z jego falami. Rejs rozpoczęliśmy w Świnoujściu i oczywiście pierwszym portem na tej trasie było, a jakże Świnoujście... Oring na świeżo wymienionym filtrze oleju uznał, że za bardzo dokręcili mu śrubę i zaprotestował. Miło z jego strony że zrobił to 2 mile za główkami portu startowego, a nie na kanale Kilońskim .
Potem szło już z górki, no prawie, bo ze względu na opóźnienie marszruty zabrakło nam dosłownie 4 godzin by wejść do Kilonii. I tak rozpętało się piekło - Kilonia 20 mil, wiatr delikatnie mówiąc nie z tego kierunku, fale 2,5 m, a ma być jeszcze gorzej. Na szczęcie Artur kapitan, zajrzał do swojej tajemniczej locji, westchnął i powiedział Bagenkop, Dania, kierunek z wiatrem i najmniejsze straty czasowe w powrocie na trasę. Nota bene po drodze do portu schronienia ponownie spotkaliśmy szkolny żaglowiec Denmark. Pierwszy raz spotkaliśmy go poprzedniej nocy. Bulaje miał oświetlone na czerwono i wyglądał trochę jak taka ulica. Ktoś z załogi nawet krzyknął Amsterdam (co to drugi dzień rejsu robi z człowieka)😉Niestety nie odpowiedział na nasze zapalenie świateł salingowych i przyjrzeć mu mogliśmy dopiero się następnego dnia.
Kanał Kiloński to odrębna historia. Piękny z kilkoma fajnymi miejscówkami do cumowania na dziko. Niestety to też promy, co chwila przecinające kanał, a każdy o dźwięcznej nazwie od Szczecina, przez Wolin, Darłowo, Gdańsk do Kłajpedy oczywiście wszystko w języku Heimat. Smutne. Przez chwilę żałowaliśmy nawet że Tobias nie nazywa się Warsaw Uprising lub Der Untergang… Zostawmy jednak politykę i skupmy się na miłych doznaniach. Po powrocie z rejsu zauważyliśmy na stronie Marine Traffic zdjęcia Tobiasa, które jakiś Niemiec, fotograf strzelił nam na kanale oszołomiony urodą tak niezwykłego oldtimera.😄
Z kolei Łaba to prądy. Bez wiatru na silniku na 1.000 obr. 8 węzłów i zostawiwszy wszystkie boje torowe nienaruszone dotarliśmy przez Cuxhaven na Helgoland.
Helgoland to jedna wielka stacja benzynowa po cenach bezcłowych, ok 4 zł za litr. Staliśmy na tratwę po 15 łódek w rzędzie, a pomiędzy rzędami tak na oko z 10 m. Co chwila manewry portowe, bo okazuje się że np. 3 od kei łódka ma rendez-vous za 20 minut ze stacją, a stacja w zewnętrznym porcie. Było fajnie do czasu aż stanęliśmy jako drudzy przy takiej 30 metrowej motorówce na oko wartej z 5 mln $. Ona nieskazitelna biel, Tobias wiadomo oldtimer bez steru strumieniowego. Odejście. Ona prosta burta, nie dokleisz się do dziobu lub rufy, na szpring też niekoniecznie, bo za droga impreza. Zaczęliśmy manewry i nagle widzę w oczach niezwykle miłego właściciela krążownika jak stara się szybko przypomnieć sobie telefon do swojego ubezpieczyciela 😉 Niemniej udało się bez draśnięcia, cyrków z bosakiem, choć w pogotowiu był .
Dla odmiany Cuxhaven to foki baraszkujące w marinie, ulice w mieście poprzegradzane śluzami, tak na wszelki wypadek, no i Lidl gdzie można było kupić normalny chleb taki jaki znamy z Polski, a nie ten duński.
Co do chleba i załogi. Rejs był dziwny, miast mieć te rejsowe, falowe niestrawności jedli bez umiaru 😄 Część załogi nawet po raz pierwszy w życiu zjadła flaki (mieliśmy z tym zabawę) i opiła się rumu.
Codzienna bywalczyni :) |
Wracamy do Polski |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz